czwartek, 27 sierpnia 2015

Dziennik pokładowy, dzień pierwszy 15/16.08.2015

Pierwsze kilometry z Babcią za nami! Po oficjalnym starcie spod katowickiego Spodka zagłuszonym setkami klaksonów, syren i wszelkiej maści piszczałek z Allegro, skierowaliśmy się prosto w kierunku przejścia granicznego w Gorzyczkach. 

Dodatkowy napęd w razie awarii. Miejsce: gdzieś na parkingu przed przejściem granicznym z Czechami.

Ręce usychały od pozdrawiania Złombolowych wojowników, ale wkrótce peleton rozciągnął się niczym resztka margaryny na zbyt dużej kromce chleba. Klimatyzacja okienna ustawiona na najniższą temperaturę robiła co mogła, niezbyt jednak dając radę w sierpniowym ukropie. Jeszcze szybkie siku na stacji, winiety na szybę i wio na Brno napchać żołądki smażonym serem, który podnieść miał ryzyko zawału przed czterdziestką o kilkanaście procent. 

Nie dane nam jednak było wykonanie tego planu. Kilkadziesiąt kilometrów przed Brnem, Babcia uraczyła nas klasycznym PRLowskim "pyr pyr" i potem jeszcze jednym "pyr", a następnie postanowiła definitywnie powstrzymać się od dalszej podróży. Otwarcie maski i intensywne przypatrywanie się temu co pod nią niewiele wniosło w kwestii rozwiązania problemu. Kamil, jako najbardziej doświadczony w obsłudze radzieckich wynalazków, nawet próbował coś popukać i postukać, ale to również nie odniosło większego skutku.
 

Dodatkową atrakcję zapewnił nam trójkąt, który wolał informować innych kierowców o naszej sytuacji z pozycji horyzontalnej. W końcu żeńska część naszego zespołu, czyli Karolina i Magda pokonały jego odporność na wszelkie podpórki słoikiem z gotowym sosem firmy X.

Dziewczęta z gracją machały to rączką, to nóżką, aby gotowi do pomocy, ale zapatrzeni przed siebie złombolowi pobratymcy nas nie przeoczyli.

Udało się. Po kilkunastu minutach pierwsze załogi zaczęły zatrzymywać się z pomocą i tak wspólnie odkręcaliśmy i dokręcaliśmy po kolei różne elementy silnika jeszcze z uśmiechem na ustach zagadując nowo poznanych ludzi. Cztery godziny i trzydzieści pomocnych załóg później, Ładzina wciąż nie chciała zagadać, a my powoli zaczynaliśmy rozważać czy  aby na pewno kemping na polu przy ekspresówce jest takim złym pomysłem.

Marek, dotychczas chodzący to tu, to tam, udający, że wie o co chodzi i kiwający głową z mądrym wyrazem na twarzy, postanowił jednak się na coś przydać i zadzwonił do taty, który natychmiastowo po nakreśleniu sytuacji wydał werdykt: do wymiany aparat zapłonowy lub przynajmniej kondensator. Jako, że pół bagażnika zajmują nam części zamienne, to pięć minut później Babcia zmartwychwstała i jak gdyby nigdy nic ruszyła przed siebie. Stracony czas nadrabiamy właśnie omijając pierwszy kemping w Wiedniu i kierując się na drugi koniec Austrii. Po drodze fastfood i krótka drzemka. Jest szósta rano, Kamil, pół-człowiek, pół-samochód, kieruje od Katowic bez grama zmęczenia, a nawet kawy nie tknął. Nie lubi też wody, podobno ktoś go widział jak popija benzynę. Czy to prawda, nie wiadomo, ale pod siedzeniem mamy pusty kanister. Przypadek? Nie sądzę. Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz