sobota, 5 września 2015

Dziennik pokładowy, dzień drugi 16.08.2015

Całonocna jazda przez Austrię zakończona. To znaczy sama jazda nie, po prostu zaczęło świtać, więc teraz była jazda dzienna. Kamil, dotychczas skutecznie odmawiający Morfeuszowi chociażby przymknięcia powieki, zaczął nieśmiało dawać do zrozumienia, że w sumie to te kilkanaście godzin za kółkiem wypadałoby nagrodzić chwilą odpoczynku. Ale nie snu! Nie, nie. Sen jest dla słabych.

I tak, na jednym z kolejnych postojów, nastąpiła decyzja - od teraz powozi Karolina. Oczywiście Kamil zamiast spać, siedział teraz obok i pomagał interpretować zawiłe instrukcje Krzysztofa Hołowczyca - naszego duchowego mentora w tej podróży. Dbał również, aby rajdowe zapędy Karoliny nie wymknęły się spod kontroli, a biegi były redukowane w sposób bezszelestny, co okazało się nie takie proste.


Karolina prowadzi, a Magda chce już złapać poduszkę i się zdrzemnąć, ale wciąż stwarza pozory zainteresowanej podróżą.



Ja nie miałem jednak żadnych skrupułów.


Tak minęło nam jakieś 150 kilometrów. A może było ich więcej. Ciężko stwierdzić, bo większość przespałem (co potem było mi przez całą drogę dobitnie wypominane). Kolejna stacja i kolejna przesiadka. -"Marek, chcesz jechać?" -"Jasne!".

Teraz trochę o odczuciach z jazdy. Ładą jeździ się specyficznie. Nieco toporne sprzęgło i dosyć precyzyjna czterobiegowa skrzynia tworzą ciekawe połączenie. Kierownica z dużym wieńcem i mocno wyczuwalnym luzem zmuszała do sążnistego kontrowania nawet na prostej drodze. Brak wspomagania pozwolił pozbyć się wyrzutów sumienia z powodu zmniejszonej aktywności fizycznej na Złombolu. Lewy i prawy biceps miały co robić na parkingach. Pedał hamulca chodził jakby ktoś próbował zamknąć nogą zbyt napakowany bagażnik. I działał z równą skutecznością, co sprawiało, że widząc korek na horyzoncie trzeba było już dosyć intensywnie zacząć go naduszać. Całość tworzyła więc unikatowy system zapobiegający radości z jazdy. I to wbrew znakowi "Freude am Fahren", który minęliśmy gdzieś na niemieckiej autostradzie. Dość jednak drwin - samochód pozwalał niewątpliwie poczuć klimat dawnych lat, a o to przecież chodziło.


A wzrok biegał przednia szyba -> prędkościomierz -> temperatura oleju -> napięcie ładowania -> przednia szyba. W Ładzie nie ma lekko.  Nauszniki fabryczne gratis.


Skupmy się teraz na celu dzisiejszej podróży, a tym był kemping usytuowany bezpośrednio nad jeziorem Bodeńskim. Po około 350 kilometrach mojej niewyszukanej technicznie jazdy, Bodensee zaczynało wyłaniać się spomiędzy drzew i dobitnie wskazywać, że tarnogórskie Chechło to kałuża-popierdółka. Ponad 538 kilometrów kwadratowych robi wrażenie. W związku z tym, po dotarciu na kemping właściwy, walce z namiotami i  wlaniu w siebie zupki chińskiej smakującej jak co najmniej trufle z kawiorem, udaliśmy się nad brzeg tego ogromnego zbiornika wodnego, żeby chociaż przez chwilę się zrelaksować.


Jezioro Bodeńskie. Niestety jakaś para weszła w kadr.


Oni jeszcze nie wiedzą co nastąpi za chwilę. Uśmiechają się i żartują. Aura jednak jest nieubłagana.


Obserwowanie złombolowych Januszów wesoło pluskających się w wodzie zakłóciły nam jednak smołowate chmury żwawo nadciągające nad nasze suche jeszcze wtedy głowy. Po chwili pierwsze nieśmiałe krople zamieniły się dosłownie w ścianę wody, zupełnie jakby ktoś biegał za wami z prysznicem. Trochę biegnąc, a trochę płynąc wróciliśmy do namiotu, który w przypadku Kamila i Karoliny był teraz krytym basenem. Nasz jeszcze jako tako odpierał wodne ataki, więc dzień zakończyliśmy wsuwając się w śpiwory i próbując zasnąć mimo kilkunastu imprezowiczów wyznających zasadę "Czy to słońce świeci czy to woda z nieba, parę piwek zrobić trzeba". Nasi towarzysze niedoli noc spędzili po raz kolejny z podkurczonymi kolanami w może niezbyt komfortowym, ale przynajmniej suchym wnętrzu Łady. Cdn.