I tak, na jednym z kolejnych postojów, nastąpiła decyzja - od teraz powozi Karolina. Oczywiście Kamil zamiast spać, siedział teraz obok i pomagał interpretować zawiłe instrukcje Krzysztofa Hołowczyca - naszego duchowego mentora w tej podróży. Dbał również, aby rajdowe zapędy Karoliny nie wymknęły się spod kontroli, a biegi były redukowane w sposób bezszelestny, co okazało się nie takie proste.
Karolina prowadzi, a Magda chce już złapać poduszkę i się zdrzemnąć, ale wciąż stwarza pozory zainteresowanej podróżą. |
Ja nie miałem jednak żadnych skrupułów. |
Tak minęło nam jakieś 150 kilometrów. A może było ich więcej. Ciężko stwierdzić, bo większość przespałem (co potem było mi przez całą drogę dobitnie wypominane). Kolejna stacja i kolejna przesiadka. -"Marek, chcesz jechać?" -"Jasne!".
Teraz trochę o odczuciach z jazdy. Ładą jeździ się specyficznie. Nieco toporne sprzęgło i dosyć precyzyjna czterobiegowa skrzynia tworzą ciekawe połączenie. Kierownica z dużym wieńcem i mocno wyczuwalnym luzem zmuszała do sążnistego kontrowania nawet na prostej drodze. Brak wspomagania pozwolił pozbyć się wyrzutów sumienia z powodu zmniejszonej aktywności fizycznej na Złombolu. Lewy i prawy biceps miały co robić na parkingach. Pedał hamulca chodził jakby ktoś próbował zamknąć nogą zbyt napakowany bagażnik. I działał z równą skutecznością, co sprawiało, że widząc korek na horyzoncie trzeba było już dosyć intensywnie zacząć go naduszać. Całość tworzyła więc unikatowy system zapobiegający radości z jazdy. I to wbrew znakowi "Freude am Fahren", który minęliśmy gdzieś na niemieckiej autostradzie. Dość jednak drwin - samochód pozwalał niewątpliwie poczuć klimat dawnych lat, a o to przecież chodziło.
A wzrok biegał przednia szyba -> prędkościomierz -> temperatura oleju -> napięcie ładowania -> przednia szyba. W Ładzie nie ma lekko. Nauszniki fabryczne gratis. |
Skupmy się teraz na celu dzisiejszej podróży, a tym był kemping usytuowany bezpośrednio nad jeziorem Bodeńskim. Po około 350 kilometrach mojej niewyszukanej technicznie jazdy, Bodensee zaczynało wyłaniać się spomiędzy drzew i dobitnie wskazywać, że tarnogórskie Chechło to kałuża-popierdółka. Ponad 538 kilometrów kwadratowych robi wrażenie. W związku z tym, po dotarciu na kemping właściwy, walce z namiotami i wlaniu w siebie zupki chińskiej smakującej jak co najmniej trufle z kawiorem, udaliśmy się nad brzeg tego ogromnego zbiornika wodnego, żeby chociaż przez chwilę się zrelaksować.
Jezioro Bodeńskie. Niestety jakaś para weszła w kadr. |
Oni jeszcze nie wiedzą co nastąpi za chwilę. Uśmiechają się i żartują. Aura jednak jest nieubłagana. |
Obserwowanie złombolowych Januszów wesoło pluskających się w wodzie zakłóciły nam jednak smołowate chmury żwawo nadciągające nad nasze suche jeszcze wtedy głowy. Po chwili pierwsze nieśmiałe krople zamieniły się dosłownie w ścianę wody, zupełnie jakby ktoś biegał za wami z prysznicem. Trochę biegnąc, a trochę płynąc wróciliśmy do namiotu, który w przypadku Kamila i Karoliny był teraz krytym basenem. Nasz jeszcze jako tako odpierał wodne ataki, więc dzień zakończyliśmy wsuwając się w śpiwory i próbując zasnąć mimo kilkunastu imprezowiczów wyznających zasadę "Czy to słońce świeci czy to woda z nieba, parę piwek zrobić trzeba". Nasi towarzysze niedoli noc spędzili po raz kolejny z podkurczonymi kolanami w może niezbyt komfortowym, ale przynajmniej suchym wnętrzu Łady. Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz